poniedziałek, 25 maja 2015

TEATR W ŻYCIU




Dziewczynki,
ja w kwestii formalnej. Zatrzymajmy się na chwilę, zanim stanie się coś, czego nie da się odwrócić. Przyjrzyjmy się inscenizacji, w której bierzemy udział. Wszystkie, mam nadzieję, zdajemy sobie sprawę z tego, że przedstawienie przygotowane przez Justynę ma charakter nieco teatralny, że jest to coś w rodzaju psychodramy. Odreagowanie. I nie chcę dramatyzować: to przecież ma być zabawa. Zabawa w dorosłe życie. Tymczasem mam wrażenie, że nasza gra nieuchronnie wymyka się spod kontroli, że nie zmierzamy jednak w stronę napisu „HAPPY END”…

No bo zauważmy: to, co dzieje się w teatrze, jest świadomie organizowaną iluzją, o której wszyscy uczestnicy wiedzą, że nią jest, nawet jeśli momentami niektórzy aktorzy albo widzowie próbują wyjść ze swojej roli, przekroczyć umówioną granicę i zszokować współbawiących się. Na scenie, inaczej niż w „prawdziwym życiu”, przedstawianym postaciom nic złego nie może się stać, bo my tu przecież tylko gadamy. Tylko próbujemy rozmaite scenariusze. A życiu zawsze może nam spaść cegła albo kurtyna na głowę, zawsze możemy się potknąć na skraju urwiska…

Gramy przed sobą nawzajem, to nic złego. I nie chodzi tu o elementy teatru, które przenikają do rzeczywistości, chodzi o strukturę komunikacji, o sposób, w jaki zawsze i w każdej sytuacji (czy to prawdziwej, czy wymyślonej) korzystamy z pewnych mechanizmów, dzięki którym możemy się ze sobą porozumiewać, tworzyć grupy, koalicje, jednoczyć się i walczyć ze sobą.

W ilu rolach występujemy na co dzień? Jakie wrażenie chcemy wywrzeć na otoczeniu występując w roli matki, żony, lekarki, dziennikarki czy przywódczyni nieformalnej grupy kobiet? Co kryje się za fasadą naszego stylu bycia, wyglądu, sposobu mówienia? Czy staranny makijaż albo jego brak zdradza nasz światopogląd, charakter, zawód, status majątkowy, upodobania? A jakich środków używamy, żeby udramatyzować nasz występ, podkreślić wagę i znaczenie naszych działań? Czy potrafimy nie tylko dobrze coś zrobić, ale i opowiedzieć widzom o naszej pracy? Czy sukces zależy jedynie od tego, jak głośno będzie o tym, co czego dokonaliśmy? I, co ważne: jak często zdarza nam się idealizować własne występy, aby nabrać widzów? Czy nie boimy się, że nasza fałszywa prezentacja, czyli różnice pomiędzy rzeczywistością a pozorami, zostanie dostrzeżona z widowni? Kiedy te drobne niedomówienia czy przemilczenia zamienią się w mistyfikację prowadzącą do zafałszowania rzeczywistości.

I najważniejsze: jak dalece uda nam się wpłynąć na zachowanie i świadomość innych uczestników spotkania? Czy będziemy mogły sprawić, że wezmą nasze plany za własne i uwierzą, że nasze potrzeby są ich potrzebami? A co najważniejsze – ruszą do walki z wyimaginowanym wrogiem…

Dziewczynki, ja tego nie wymyśliłam. Widzicie jakieś analogie?

Z.

piątek, 22 maja 2015

KOBIETY SPECJALNEJ TROSKI




Dziewczynki,
zebrałam was tutaj, ponieważ zależało mi na tym, żebyśmy stworzyły front jedności i sprzeciwu wobec działań osobników płci męskiej, ale też żebyśmy wspólnie zaprotestowały przeciwko złym praktykom nieoświeconych kobiet, czyli jak powiedziała Anna: „będziemy realizować projekt samopomocy kobiecej, będziemy niszczyć naszych wrogów, obojętnie czy to będą mężczyźni, czy kobiety”.

Niedawno, jak pamiętacie, jedna z dziennikarek podawała w wątpliwość sens biernego prawa wyborczego dla kobiet (tłumacząc to tym, że kobiety kandydujące na wysokie stanowiska swoim zachowaniem kompromitują naszą płeć!), teraz podejrzewam, że szykuje nam się zamach na nasze czynne prawo wyborcze…

Otóż niedawno na jednym z uniwersytetów (chciałoby się napisać „szacownych”, ech…) zapowiedziano konferencję na temat „prawnych aspektów następstw cykliczności płciowej kobiet” (!). Uczestnicy (pięciu mężczyzn i cztery kobiety) będą debatować o tym, czy i jak powinno się chronić (sic!) kobiety w „tych dniach”. Czy ja muszę tłumaczyć, co to znaczy? Organizatorzy konferencji – w trosce o nas – będą rozważać, czy w związku ze „specyficznymi” dolegliwościami w okresie rozrodczym i „odmiennymi” w okresie około- i postmenopauzalnym nasze „cywilnoprawne oświadczenia woli” mogą być ważne. Testament, wniosek o pożyczkę, głos w wyborach parlamentarnych… I że w związku z tymi „specyficznymi” dolegliwościami należy zakazać nam prawa do wykonywania niektórych zawodów, przez pół miesiąca traktować jak osoby specjalnej troski…

Nie mam siły nawet o tym myśleć… Ludzkość już tyle razy przerabiała takie teorie. Żeby nas kontrolować, przez lata wmawiano nam, kobietom, ukryte szaleństwo, histerię i inne nerwice (przez wieki w krajach, gdzie nie dopuszczano rozwodów, oskarżenie żony o szaleństwo dawało mężczyźnie znakomity pretekst do zamknięcia jej w szpitalu dla obłąkanych i tym samym pozbycie się z domu, gdzie zwalniało się miejsce dla innej, zwykle młodszej…). Oskarżano nas o czary i konszachty z diabłem. Pamiętacie te XIX-wieczne (nie tak dawne przecież) teorie o tym, że „w każdej kobiecie istnieje stłumiona histeryczka” oraz „menstruacja to szaleństwo”. Dziś naukowcy (?) wracają do teorii o wpływie hormonów na poczytalność kobiet. I to wyłącznie, jak zapewniają, „w trosce” o nasze zdrowie i zdolność do pracy oraz trzeźwiej oceny sytuacji na drodze, w domu czy przy urnie wyborczej. Obawiam się, że stąd już blisko do tego, aby traktować kobiety „dotknięte przekleństwem”, „mające swój czas” jak istoty nieczyste, chore, zadżumione, szkodzące fermentacji cydru, powodujące psucie się mięsa i czernienie cukru… A w niedługim czasie do zamykania nas w osobnych pomieszczeniach, żebyśmy nie stwarzały zagrożenia dla siebie i innych…

Dziewczynki, mam przeczucie, że nastały wieki ciemne… Poza tym, boję się, że wspomniani osobnicy mogą zechcieć po spożyciu dalszych ilości alkoholu etylowego wtargnąć do pałacu

J.

czwartek, 21 maja 2015

PIĘĆ MITÓW, KTÓRE ZAGRAŻAJĄ KOBIETOM



Dziewczynki,
jeśli już roztrząsamy znaczenia słów (zabić czy złożyć w ofierze?), to skupmy się przez chwilę na „feminizmie”. W końcu mamy założyć coś na kształt bojowej organizacji feministek!

Mit 1. Feminizm jest wbrew naturze ludzkiej
Bzdura! Feministki nie zakładają, że Bóg się pomylił, tworząc osoby różnej płci. Feministki nie zaprzeczają, że mężczyźni i kobiety różnią się od siebie. Wręcz przeciwnie: feministki dostrzegają te różnice, ale mimo tych różnic marzą o równych prawach dla wszystkich. Czy wiecie, że według naszego prawa rodzinę sankcjonuje wyłącznie mężczyzna? Kodeks rodzinny mówi, że ślub mogą wziąć tylko osoby dorosłe, ale "z ważnych powodów sąd opiekuńczy może zezwolić na zawarcie małżeństwa kobiecie, która ukończyła lat szesnaście". Mężczyźnie nie. Czyli jeśli 16-latka zajdzie w ciążę z 18-latkiem, założą rodzinę za zgodą sądu. Jeśli 18-latka zajdzie w ciążę z 16-latkiem, jej dziecko urodzi się w rodzinie niepełnej. Ona, mimo że dorosła, że za chwilę zostanie matką i będzie musiała wziąć odpowiedzialność za swoje dziecko, nie może wziąć odpowiedzialności za całą rodzinę. Co tu natura ma do rzeczy?

Mit 2. Feminizm zaprzecza prawdzie
Nikt prócz feministek nie uważa, że istnieją nierówności wynikające z płci. Wszyscy przecież mogą wszystko, a do tego jeszcze kobiety mają lepiej: mogą nie pracować (siedzieć sobie w domu z dziećmi?!), nie muszą się bić i brać odpowiedzialności za swoje i cudze życie (!!!). Kobieta zawsze do kogoś należy: najpierw nosi nazwisko ojca, potem męża. Jej dzieci, mimo że je urodziła, nie będą nosiły jej nazwiska rodowego. Jeśli ma same siostry, mówi się, że na nich kończy się ta gałąź rodziny, nawet jeśli wszystkie będą miały gromadę dzieci…

Mit 3. Feminizm jest nie do pogodzenia z osobistym szczęściem
Tylko kobiety nie-feministki mogą być szczęśliwe. Feministki ciągle szukają dziury w całym, kwestionują ustalony porządek i ogólnie są niezadowolone z tego, co mają (a mają tak dobrze!), w związku z tym nie mogą być szczęśliwe. Cała reszta ludzkości jest szczęśliwa, bo nie kwestionuje porządku społecznego (?!).

Mit 4. Feminizmu nie da się pogodzić z małżeństwem i dziećmi
Niektórzy (którzy?) nadal myślą, że feministki nie chcą kochać i być kochane. Że najchętniej całe dnie biegałyby z jednej manify na drugą, zostawiając nudne codzienne życie komuś innemu (komu?). Że nie chcą mieć dzieci, bo jedyne obowiązki, na których im zależy, to obowiązek robienia kariery (!). Bzdury! Ale jak facetowi powiesz, że zależy mu wyłącznie na karierze i nie pali się do małżeństwa, to żaden problem. Jeśli kobieta ma inny pomysł na sobie, to feministka, egoistka i karierowiczka…

Mit 5. Feminizm zaprzecza zdrowemu rozsądkowi
Niektórzy twierdzą, że feministki odrzucają rodzinę, która jak dowiedziono (gdzie?), jest najlepszym sposobem wspólnego życia kobiet i mężczyzn (wyłącznie w tej konfiguracji, oczywiście!). Rozsądnie więc jest mieć rodzinę. Nierozsądnie jej nie mieć. Od kogo zależy to „manie” rodziny? Czy wyłącznie od kobiety? Sama sobie jej nie założy, choćby chciała (a znam, dziewczynki, wiele kobiet, które by chciały…). Feminizm nie ma tu nic do rzeczy. Feministki, czyli kobiety, które chciałyby nie czuć się gorszą częścią społeczeństwa (gorszą połową, bo kobiety nie są przecież w mniejszości, choć bezustannie mam takie wrażenie), wychodzą tylko z założenia, że każdy ma prawo pokierować swoim życiem, tak jak chce. Może chcieć mieć rodzinę, a może sobie żyć w pojedynkę…

Tyle teoria, teraz możemy realizować nasz projekt samopomocy kobiecej, będziemy niszczyć naszych wrogów, obojętnie czy to będą mężczyźni, czy kobiety.

A.

piątek, 15 maja 2015

NIE WAŻNE, CZY WINNA. WAŻNE, ŻE OSKARŻONA.




Dziewczynki,
z przerażeniem zauważyłam, że płynnie przeszłyśmy od ćwiczeń z socjotechniki i od teoretycznych rozważań na temat roli ofiary (kozy ofiarnej) do zajęć praktycznych. Zupełnie otwarcie planujecie zamordowanie człowieka. I to nie jest żaden symbol czy inna metafora. Mamy kryzys i widzę, że chcecie go rozwiązać za pomocą mordu! Roicie. Maniakalnie roicie.

W dawnych społecznościach plemiennych złożenie ofiary ze zwierzęcia miało na celu przebłaganie bogów. To był jakiś sposób na poradzenie sobie z problemami (epidemią czy kataklizmem), próbą zadośćuczynienia bóstwu. Z czasem jednak mechanizm kozła ofiarnego przełożył się na wszystkie kryzysowe sytuacje, w których nie radzimy sobie z emocjami (lękiem, złością, frustracją), i to zarówno na poziomie jednostkowym, jak i zbiorowym (której z nas nie zdarzyło się na przykład przenieść na domowników frustracji z pracy). Taki kozioł ofiarny pomaga uciec przed odpowiedzialnością – zrzucamy winę na kogoś słabego, nieumiejącego czy niemogącego się bronić. I pozamiatane.

Coś wam to przypomina, kochane? Może niegdysiejsze polowanie na czarownice? Kiedy nie było ważne, czy kobieta była winna, czy niewinna, wystarczyło, że została oskarżona. Bezpodstawnie oskarżona o zdradę, knowania, zmowę, działanie na zlecenie itd. Świnie we wsi zachorowały? Pewnie jakaś czarownica dodała im diabła do paszy. Złapmy ją i ukażmy przykładnie…

Ale, dziewczynki, to jednak odrażające praktyki. I nawet jeśli rozpatrujemy to wszystko na razie wyłącznie teoretycznie, w sferze ukrytych pragnień czy myślenia magicznego, to przecież nie możemy udawać, że nie widzimy związku pomiędzy morderstwem czy zabójstwem a wyeliminowaniem, o którym mówicie. Zastanówmy się nad używaniem języka do fałszowania rzeczywistości. „Pozbycie się kozy” – co to za nowomowa? Co się pod tym kryje? „Zabicie” czy „zamordowanie” sugeruje naganność czynu (i faktycznie za czyn ten grożą paragrafy), a wy tymczasem opowiadacie tu sobie o „pozbyciu się kozy”. Przecież to będzie semantyczne kłamstwo. Zwyczajna manipulacja językowa. Jakiś kryptonim, pod którym kryje się zwyczajne pospolite morderstwo…

I do tego wmawiacie sobie, że to tylko słowa. Że od słów jeszcze daleko do czynów… Chyba zapominacie, że język ma moc sprawczą, to jedna z jego podstawowych funkcji. Każda nasza przysięga ma moc stanowienia rzeczywistości: pobierając się, wypowiadamy sakramentalne „tak” i te słowa – wypowiedziane w obliczu majestatu i świadków – są tu kluczowe, to one sprawiają, że małżeństwo uważa się za zawarte. Nieustannie obiecujemy sobie rozmaite rzeczy, umawiamy się na coś, przepraszamy, wybaczamy sobie. To wszystko dzieje się na poziomie języka, ale przecie konsekwencje ma w prawdziwym życiu!

J.

wtorek, 12 maja 2015

SOLIDARNOŚĆ KOBIECA NIE ISTNIEJE




Największym wrogiem kobiety jest druga kobieta. Każda z nas ma wrogów. Nie jesteśmy naiwne i nie będziemy tu sobie opowiadać bajeczek, że to wyłącznie mężczyźni. Kobiety są też wrogami. Otóż każda z nas może się pozbyć swoich wrogów przy pomocy koleżanek. Bo solidarność, czyli wspieranie się nawzajem, wśród kobiet nie isnieje! Nie ma mowy o postawie: popieram twoje prawo do głoszenia własnych przekonań (o ile nie zagrażają one wolności innych osób), chociaż nie podrodze mi z tym, co proponujesz. Przecież to jest takie samo prawo, jakiego i ja się domagam! My, kobiety, nie czujemy niestety wspólnoty interesów, nie jesteśmy odpowiedzialne za siebie nawzajem…

Kobiety w wyścigu po władzę mają podwójnie ciężko. Niedawno usłyszałam od kobiety, która uważa się za światłą feministkę, że jak patrzy na wygłupy niektórych kandydatek na wysokie stanowiska i na kobiety pchające się (!) do władzy, to zastanawia się, czy bierne prawo wyborcze dla kobiet to nie był błąd (!).

A zatem, jeśli błaznuje mężczyzna ubiegający się o stanowisko, mówimy, że robi pośmiewisko z SIEBIE, SIEBIE kompromituje, SAM ZA SIEBIE odpowiada. Tymczasem, kiedy w podobnej sytuacji nie podoba nam się zachowanie kobiety, to mówimy, że przynosi ona wstyd WSZYSTKIM KOBIETOM! Kompromituje swoją płeć (!). Obarczamy ją odpowiedzialnością za nas wszystkie. Bliższym życia przykładem będzie reagowanie na błędy czy nieporadność za kółkiem: jak facet zajedzie nam drogę, krzyczymy, że debil albo cham, ale jeśli za kierownicą siedzi kobieta, większość z nas (bez względu na płeć) wścieknie się, że oczywiście baba jedzie…

Powiedzieć wam, dlaczego tak jest? Nie jesteśmy solidarne, bo:
  • po pierwsze – nie doceniamy siły wspólnego działania;
  • po drugie – nie mamy historii wspólnego działania – uczymy się o zbiorowym wysiłku mężczyzn i jednostkowych, spektakularnych czynach kobiet (Joanna d’Arc, Katarzyna II, Skłodowska), nie mamy więc na czym budować wspólnej siły;
  • po trzecie – kiedy już wejdziemy do świata facetów, nie chcemy rezygnować z przywilejów, którą daje ta pozycja, nie chcemy same się z wykreślać z tego świata;
  • po czwarte – mamy różne potrzeby, choć w niektórych dziedzinach identyczne cele (np. równe emerytury czy identyczne płace za tę samą pracę), ale właśnie nie potrafimy znaleźć jednej rzeczy wspólnej, wokół której będziemy mogły razem coś stworzyć;
  • i po piąte – same sobie nie pozwalamy „wybić się na niepodległość”, bo po latach tresury i indoktrynacji wierzymy, że „z natury” nie należy nam się równe traktowanie.

Dziewczyny, nie dajmy się rozdzielić i skłócić!


Z.